piątek, 26 kwietnia 2019

Szukasz pracy i masz dość ludzi?

Tak, są ludzie, którzy energię czerpią z kontaktu z innymi i kochają pracę w zespole i pośpiechu. Ale jest też druga strona medalu - ci, którym lepiej egzystuje się w ciszy i względnej samotności. I oto w lutym br. pojawiła się na rynku wymarzona oferta dla tych drugich - propozycja przeprowadzenia się do najbardziej odległego lądu na Ziemi.

Tristan da Cunha to malutka wyspa leżąca po środku południowego Atlantyku, oficjalnie uznana za najbardziej odizolowany zamieszkały ląd na globie i właśnie tam szukali kogoś na stanowisko doradcy rozwoju rolniczego.


Wyspa leży ok. 2400 km od wybrzeży południowej Afryki i 3200 km od Ameryki Południowej. Ma ona średnicę ok. 11 km i powierzchnię niecałych 100 km2. Na wyspie znajduje się jedna osada, którą zamieszkuje ok. 300 osób, położona u stóp wulkanu o wysokości 2060 m. Odcięcie od świata potęguje fakt, że nie ma tam żadnego lotniska, a jedyny kontakt ze światem zewnętrznym zapewniają statki. Stałe połączenie obejmuje jedynie osiem rejsów rocznie do Afryki.



Poza ludźmi wyspę zamieszkują dosłownie miliony egzotycznych ptaków, a również kilka gatunków albatrosów i pingwinów. Nawet owiec jest tam więcej niż ludzi - 500 sztuk.



Gospodarka Tristan da Cunha opiera się na dwóch głównych filarach - handel łowionymi tu rakami i homarami oraz dystrybucja unikalnych drukowanych tu znaczków. Aktualnie na wyspie uprawia się jedynie ziemniaki, ale od nowego pracownika wymaga się rozpoczęcia upraw owoców, warzyw i w miarę możliwości innych roślin uprawnych.



Poza pensją oferta obejmowała pracę na łonie przyrody, pokrycie kosztów podróży, zamieszkania i wyżywienia. Zainteresowane osoby musiały się wykazać wiedzą o nowoczesnym leczeniu zwierząt hodowlanych, zasadach upraw na polach z rotacją uprawianych gatunków roślin, doświadczeniem w tworzeniu i utrzymaniu sadów, szklarni oraz wszelkimi innymi dziedzinami przydatnymi osobie odpowiedzialnej za wszystko co się uprawia lub hoduje na wyspie.



Umowa miała być podpisana na dwa lata i raczej nie można liczyć na świąteczny urlop czy odwiedziny znajomych w czasie lata. Rejs z Afryki do Tristan da Cunha trwa sześć dni. Poza pracą można jednak liczyć na wiele rozrywek, znajdziemy tu między innymi basen, centrum turystyczne, pub, kawiarnię i salę taneczną.

Źródło:http://www.theplaidzebra.com/the-worlds-most-isolated-island-paradise-wants-to-pay-you-to-live-there/

sobota, 20 kwietnia 2019

Czteroletni owczarek pokonał przeszło 400 kilometrów, aby wrócić do domu

Podróż zajęła mu 12 dni, a jego właściciel musiał kilkukrotnie przecierać oczy ze zdziwienia, kiedy zobaczył swojego psa na podwórku.

Ale zacznijmy od początku - jak to się stało, że pies wylądował prawie 400 kilometrów od domu?

Pero urodził i wychował się na jednej z farm w Walii, gdzie hoduje się owce. To właśnie tam nabrał wprawy i niezbędnego doświadczenia jako pies pasterski. Aby podszlifować jego umiejętności jeszcze bardziej, jego właściciel, 54-letni Alan James, wysłał go na specjalne szkolenie do Kumbrii.
Kilka tygodni po rozpoczęciu treningu mężczyzna otrzymał telefon z ośrodka szkoleniowego, że jego pies zaginął podczas ćwiczeń z owcami. 54-latek był załamany i wspólnie ze swoją żoną Shan bardzo przeżywał utratę ukochanego zwierzaka.

Ale Pero miał swój własny plan i szybko rozpoczął jego realizację

Pies postanowił wrócić do domu - tą samą drogą, którą tu przybył

Doskonale pamiętał całą trasę i przez 12 dni pokonał prawie 400 kilometrów - to daje wynik 33 kilometrów dziennie.

Mężczyzna nie krył zdziwienia, kiedy zobaczył go wyjącego na swoim podwórku

"Musi mieć wbudowany GPS w swojej głowie. Psy pasterskie mogą pokonywać takie dystanse i nie jest to nic niezwykłego. Niezwykłe jest to, skąd znał drogę. To było niesamowite uczucie zobaczyć go przed drzwiami. On również był podekscytowany na widok rodziny i innych psów - skomentował 54-latek.
Zagadką pozostaje również fakt, że pies dotarł na miejsce niewycieńczony. Być może w trakcie podróży ludzie traktowali go jak przybłędę i dokarmiali resztkami jedzenia.

wtorek, 16 kwietnia 2019

10 najpiękniejszych rzymskich amfiteatrów

Rzymskie amfiteatry były budowane wszędzie tam, gdzie sięgało imperium - od Hiszpanii po Środkowy Wschód. Do dziś możemy zobaczyć ponad 200 amfiteatrów, które przypominają nam o tym, jak wspaniałe i wielkie było Imperium Rzymskie.

#1. Leptis Magna

Leptis Magna Amphitheater

Miasto Leptis zostało podbite i włączone do prowincji Africa Nova w 46 r. p.n.e. Rozkwit miasta i dodanie do nazwy Magna (Wielka) przypada na lata rządów Septymiusza Sewera. Podczas jego panowania w mieście wybudowano między innymi piękny amfiteatr, który mógł pomieścić 16 000 widzów. Miasto opustoszało około 500 roku głównie z powodu pustynnienia okolicznych trenów. Amfiteatr możemy oglądać na przedmieściach Al-Khums w Libii.

#2. Amfiteatr w Arles

Roman Theatres Arles Amphitheatre

Umieszczony na liście zabytków UNESCO, ten amfiteatr został zbudowany około roku 90. Miasto Arles kwitło podczas panowania rzymskiego, a w amfiteatrze można było oglądać wyścigi rydwanów oraz walki na śmierć i życie. Odbywały się tam również walki gladiatorów i przedstawienia teatralne. Po upadku Imperium Rzymskiego został on przebudowany na fortecę. W XX wieku organizowano w nim walki byków.

#3. Amfiteatr Flawiuszów

Flavian Amphitheater Roman Theatres

Ten amfiteatr znajdujący się w Pozzouli jest jednym z największych i najlepiej zachowanych amfiteatrów we Włoszech. Historycy są prawie pewni, że ten amfiteatr i Koloseum były zaprojektowane przez tego samego architekta. Może się w nim pomieścić około 20 000 widzów. Początkowo zewnętrzne mury były obłożone marmurem, który niestety został potem ściągnięty, ponieważ był potrzebny do zbudowania innych rzeczy. Na szczęście wnętrze amfiteatru nie było nigdy przerabiane. Do dziś możemy zobaczyć urządzenia, dzięki którym klatki ze skazanymi na śmierć były wyciągane z podziemi prosto na arenę.

#4. Amfiteatr w Nimes

Arena of Nîmes Roman Theatres

Ten amfiteatr został zbudowany około 70 roku we Francji. Znajdują się w nim 34 rzędy miejsc, na których mogło zasiąść 16 300 widzów. Przez długi czas, podczas zawieruch historycznych, budynek ten służył jako schronienie dla wielu ludzi, którzy zaczęli się osiedlać na arenie. Trwało to aż do XVIII wieku, kiedy władze miasta zdecydowały, że amfiteatrowi należy przywrócić świetność. Dzisiaj w amfiteatrze kręci się filmy, teledyski oraz organizuje koncerty czy też gale WWE.

#5. Amfiteatr w Oudhna, Tunezja

Uthina Amphitheatre Roman Theatres

Oudhna znajduje się 30 km na południe od Tunisu i cały czas trwają tam wykopaliska. Oprócz amfiteatru odkopano ruiny bazyliki, akweduktu, fortecy i teatrów. Amfiteatr znajduje się na wzgórzu, które zostało tak przekopane, aby można było wybudować na nim arenę, a w otaczającym ją zboczu wykuto miejsca dla 16 000 widzów. Pod główną areną znajdują się podziemia, a w nich przeróżne pomieszczenia i nawet skarbiec.

#6. Amfiteatr w Puli

Pula Arena Roman Theatres

Jeden z najlepiej zachowanych amfiteatrów znajduje się w Chorwacji. Jest to jedyny amfiteatr, w którym nadal stoją cztery wieże. Można wejść do niego przez jedną z 15 bram, a mieści on 23 000 widzów. Początkowo rozgrywały się na nim walki gladiatorów. W średniowieczu mieszkańcy Puli zaczęli rozbierać amfiteatr w celu uzyskania darmowego budulca. Na szczęście zabroniono kradzieży, a na arenie organizowano turnieje rycerskie. Obecnie odbywają się tam koncerty.

#7. Amfiteatr w Pompejach

Amphitheatre of Pompeii Roman Theatres

Prawdopodobnie najstarszy rzymski amfiteatr został zbudowany z kamienia i powstał w 80 roku p.n.e. Publiczność siedziała na wyznaczonych miejscach, pięć rzędów najbliżej areny było dostępnych dla miejscowych dygnitarzy, powyżej siedzieli pozostali widzowie. Na samej górze była odkryta galeria dla kobiet, które miały również osobne wejście. Odbywały się tam walki gladiatorów, polowania i walki z dzikimi zwierzętami oraz igrzyska sportowe.

#8. Amfiteatr w Al-Dżamm, Tunezja

Amphitheater of El Djem Roman Theatres

Amfiteatr ten jest wpisany na Listę Światowego Dziedzictwa Kulturowego i Przyrodniczego UNESCO. Jest trzecim co do wielkości amfiteatrem i mógł pomieścić 35 000 widzów w czasach swojej świetności. Odbywały się tam walki dzikich zwierząt oraz walki gladiatorów. W XVII wieku kamienie z amfiteatru zostały użyte do budowy domów w wiosce Al- Dżamm oraz meczetu w Kairuan.

#9. Amfiteatr w Weronie

Verona Arena Roman Theatres

Zbudowany w I wieku teatr w Weronie początkowo był miejscem, w którym odbywały się przedstawienia operowe. Widzowie przybywali tłumnie na te przedstawienia, aby cieszyć swe uszy muzyką pod gołym niebem. Teatr mieścił 30 000 widzów. W 1117 roku budowla została dosyć poważnie zniszczona podczas trzęsienia ziemi. Dziś też możemy w nim posłuchać muzyki operowej, występowali tam między innymi Maria Callas, Tito Gobbi czy Giuseppe Di Stefano.

#10. Koloseum

Gorgeous Roman Theatres Colosseum

Ikona Rzymu, największy i najpiękniejszy amfiteatr mieszczący od 50 do 80 tysięcy widzów zachwyca niesamowitymi rozwiązaniami architektonicznymi. Znajduje się tam wiele podziemnych korytarzy i galerii komunikacyjnych. Odbywały się w nim walki gladiatorów, naumachie (wojny morskie) oraz polowania na dzikie zwierzęta. Mordowano tam również chrześcijan. Od połowy XVIII wieku Koloseum jest otoczone opieką jako miejsce męczeństwa pierwszych chrześcijan, a od drugiej połowy XVIII wieku w Wielki Piątek papież przewodniczy tam drodze krzyżowej.


Źródło: http://www.wonderslist.com/10-eye-popping-gorgeous-roman-theatres/

piątek, 12 kwietnia 2019

Niemiec, który zdezerterował z Wehrmachtu, by… służyć w Armii Krajowej!

 Manfred Zanker miał zostać nazistą, jak ojciec. Syn działacza NSDAP stwierdził jednak, że nie będzie narażał życia dla szaleńca z wąsikiem. Wagarował z zajęć w Hitlerjugend. By uniknąć poboru do armii, próbował uciec do Szwajcarii. Wreszcie zdezerterował z Wehrmachtu i… wstąpił do polskiej partyzantki. Ten życiorys po prostu trzeba znać! 

W moje ręce powierza się wychowanie narodowe Niemców. Już ja się tym zajmę – zanotował w swoim dzienniku Joseph Goebbels w sierpniu 1932 roku. I dotrzymał słowa. Nazistowska propaganda była obecna na ekranach kin, w radiu, teatrze, szkołach, na uniwersytetach.
Jednym ze sposobów na „wychowanie narodu niemieckiego” było też Hitlerjugend, organizacja młodzieżowa związana z partią nazistowską. Dla Oswina Zankera, pełniącego kierownicze stanowisko w partii w Budziszynie, zapisanie syna Manfreda do Hitlerjugend, było kwestią honoru.
"W moje ręce powierza się wychowanie narodowe Niemców. Już ja się tym zajmę" - obiecywał sobie Joseph Goebbels. Słowa dotrzymał (źródło: Bundesarchiv, lic.: CC-BY-SA 3.0).
„W moje ręce powierza się wychowanie narodowe Niemców. Już ja się tym zajmę” – obiecywał sobie Joseph Goebbels. Słowa dotrzymał (źródło: Bundesarchiv, lic.: CC-BY-SA 3.0).

Syn nazistypacyfistą

Jak większość Niemców, Oswin Zanker po I wojnie światowej zmagał się z biedą. Dopiero po 1933 roku, gdy naziści doszli do władzy, z obwoźnego handlarza stał się zarządcą dużego domu towarowego. Przepełniała go wdzięczność. Wyobrażał sobie, że syn będzie pomagał w budowie narodowej ojczyzny.
Manfred miał jednak inne plany. Chłopaka nie interesowała służba ani partia nazistowska. Nie dla niego zabawa w wojnę. Wolał godzinami patrzeć na rośliny i zwierzęta. Zbierał motyle. Podobno chciał zostać biologiem.
Manfredowi Zankerowi nie po drodze było z ulizanymi kolegami z Hitlerjugend. Codzienna musztra i stanie w szeregu? To nie jego bajka! (źródło: Bundesarchiv, lic.: CC-BY-SA 3.0).
Manfredowi Zankerowi nie po drodze było z ulizanymi kolegami z Hitlerjugend. Codzienna musztra i stanie w szeregu? To nie jego bajka! (źródło: Bundesarchiv, lic.: CC-BY-SA 3.0).
Z zajęć w Hitlerjugend Manfred notorycznie wagarował. Były to jego pierwsze próby ucieczki przed systemem totalitarnym. Ku rozpaczy ojca, nie popierał hitlerowców. Syn nazisty wyrastał na pacyfistę – wstyd i hańba dla całej rodziny! A to był dopiero początek.

Dezerter i symulant

Oswin Zanker musiał użyć swoich wpływów i pieniędzy, by wybawić jedynaka z opresji. Manfred tłumaczył przed sądem, że chciał przedostać się do Afrika Korps. Po trzech miesiącach do więzienia przyjechał ojciec i zawiózł syna prosto do hufca pracy pod Dreznem.
Tam młody Zanker zdobył reputację największego symulanta. Nacierał termometr i wmawiał wszystkim, że ma gorączkę. Wiedział, że na termometrze nie może być więcej niż 38 stopni, bo wtedy zmienia się puls i lekarz może wykryć oszustwo. Udawał też atak wyrostka robaczkowego, aż skierowano go na operację. Szpital był lepszy niż codzienna musztra.
Zamiast hufca pracy Manfreda skusiła piękna Szwajcaria... niestety, nie udało mu się przekroczyć zielonej granicy. Na fotografii hotele w szwajcarskim Leysin (źródło: domena publiczna).
Zamiast hufca pracy Manfreda skusiła piękna Szwajcaria… niestety, nie udało mu się przekroczyć zielonej granicy. Na fotografii hotele w szwajcarskim Leysin (źródło: domena publiczna).
W połowie 1943 roku, kilka miesięcy po ogłoszeniu przez Goebbelsa wojny totalnej, Manfred został szeregowcem w Batalionie Saperów 154 Dywizji Piechoty. Początkowo stacjonował pod Dreznem, po kilku miesiącach jego batalion przeniesiono w okolice Przemyśla.
Szeregowiec Zanker miał już przećwiczony bogaty repertuar sztuczek. Udawanie chorego szło mu tak znakomicie, że przełożeni wysłali go na dwa tygodnie do sanatorium w Krynicy, gdzie kurował się wraz z żołnierzami rannymi na froncie wschodnim. Tam zaczął uczyć się polskiego.

 W 1942 roku Manfred skończył osiemnaście lat. Armia potrzebowała takich jak on – wyrośniętych, zdrowych młokosów. Otrzymał wezwanie do hufca pracy w okolice Gdańska. Postanowił, że zamiast tego, ucieknie do Szwajcarii przez zieloną granicę. Niemcy go złapali i za próbę ucieczki trafił do aresztu.

 W 1944 roku losy II wojny światowej były już przesądzone. W tym czasie Manfred Zanker stacjonował w koszarach w Sandomierzu i miał przed sobą tylko jeden cel – nie dać się zabić. Jego głównym obowiązkiem było pilnowanie Polaków kopiących okopy. Nie było to zajęcie zbyt angażujące.
Zanker był tak przekonującym symulantem, że trafił nawet do sanatorium w Krynicy! Tu zaczął uczyć się polskiego (źródło: Narodowe Archiwum Cyfrowe, domena publiczna).
Zanker był tak przekonującym symulantem, że trafił nawet do sanatorium w Krynicy! Tu zaczął uczyć się polskiego (źródło: domena publiczna).
Jeden z Polaków mówił bardzo dobrze po niemiecku. Manfred prosił go o pomoc w pisaniu listów do polskiej dziewczyny, która wpadła mu w oko. Uczynny Polak nazywał się Tadeusz Pfeiffer i działał w AK. Podobnie jak jego matka, pani Irena, prowadząca w Sandomierzu stołówkę, do której często wpadał na obiad szeregowiec Zanker.
To właśnie im młody niemiecki żołnierz zaczął opowiadać o swoich wojennych perypetiach, rodzinie, matce, która między wierszami pisała w listach, by nie ryzykował. W Sandomierzu, po raz pierwszy od czasów historii ze Szwajcarią, zaświtała mu myśl o ucieczce. Tym bardziej, że teraz miał dokąd – okoliczne lasy roiły się od polskich partyzantów, słynnych „Jędrusiów”. Manfred postanowił zostać jednym z nich.
W okolicznych lasach roiło się od partyzantów. Manfred Zanker, syn nazisty, postanowił dołączyć do oddziału "Jędrusiów". Na zdjęciu: Zdzisław de Ville "Zdzich" z oddziału "Jędrusiów" (fotografia pochodzi z archiwum fotograficznego Stefana Bałuka. Źródło: domena publiczna).
W okolicznych lasach roiło się od partyzantów. Manfred Zanker, syn nazisty, postanowił dołączyć do oddziału „Jędrusiów”. Na zdjęciu: Zdzisław de Ville „Zdzich” z oddziału „Jędrusiów” (fotografia pochodzi z archiwum fotograficznego Stefana Bałuka. Źródło: domena publiczna).

Ucieczka do lasu

Akowcy bacznie go obserwowali i zgłosili jego przypadek do swojego szefa – Leona Torlińskiego „Kreta”, który był przed wojną oficerem wywiadu. „Kret” musiał osobiście spotkać Manfreda. Postawił też twarde warunki – zostanie przyjęty do „Jędrusiów”, jeśli przyniesie ze sobą trzy karabiny maszynowe, najnowszy wynalazek Niemców.
Ucieczkę z Wehrmachtu zaplanowano na 13 lipca 1944 roku. Wraz z Manfredem zdezerterowali Ślązak Jerzy Pyka oraz Robert Toman z Lotaryngi. Wszyscy trzej mogli zostać w lesie razem z partyzantami, lecz tylko Zankera przyjęto do konspiracji. Partyzanci nadali mu żartobliwy przydomek „Malutki”, bo miał prawie 2 metry wzrostu.
Żołnierze oddziału "Jędrusiów" z ręcznymi karabinami maszynowymi. Czy to te ukradzione przez Manfreda? (źródło: Narodowe Archiwum Cyfrowe, domena publiczna).
Żołnierze oddziału „Jędrusiów” z ręcznymi karabinami maszynowymi. Czy to te ukradzione przez Manfreda? (źródło: domena publiczna).
Manfred nie rwał się do wojowania. Zapowiedział od razu, że nie będzie strzelać. On chciał po prostu przeżyć wojnę – opowiada Jerzy Lech Rolski, partyzant o pseudonimie „Babinicz”, jeden z ostatnich żyjących „Jędrusiów”. „Malutki” sprawdzał się za to na innym polu.
„Babinicz” wspomina, jak Manfred chodził kraść kury. Partyzanci przeważnie kupowali żywność od chłopów, ale czasem się nie udawało, a jeść było trzeba. Kurom rzucano ziarno maczane w spirytusie, wtedy się przewracały i można było je łatwo złapać do worka. By zaimponować kolegom, Manfred ukradł nawet konia dowódcy oddziału niemieckiego, który kwaterował w pobliskim majątku.
Manfred na pewno dużo lepiej odnajdował się wśród leśnych partyzantów niż w Hitlerjugend. Na zdjęciu: oddział "Jędrusiów" w Lasach Turskich (źródło: Narodowe Archiwum Cyfrowe, domena publiczna).
Manfred na pewno dużo lepiej odnajdował się wśród leśnych partyzantów niż w Hitlerjugend. Na zdjęciu: oddział „Jędrusiów” w Lasach Turskich (źródło: domena publiczna).

Chwile grozy

Do „Jędrusiów” szeregowiec Zanker trafił w najgorszym okresie. Oddziały partyzanckie były już tak liczne, że trudno było im się ukrywać. Nad świętokrzyskimi lasami często krążyły samoloty niemieckie. Jerzy Lech Rolski wspomina, jak granat niemiecki wpadł do garnka, w którym gotowano kaszę. Wielu partyzantów ucierpiało wówczas od poparzeń.
Największe chwile grozy Manfred przeżył, gdy po zachorowaniu na czerwonkę przebywał na rekonwalescencji w Białym Ługu. Niespodziewanie do majątku przybyli Niemcy. Na szczęście nie mieli pojęcia, że ukrywa się tam dezerter poszukiwany listem gończym. „Malutki” udawał robotnika. Gdy żandarmi legitymowali po kolei wszystkich Polaków, Manfred pokazał dokument stwierdzający, że jest wysiedleńcem z Warszawy.

W styczniu 1945 roku „Jędrusie” złożyli broń. Armia Krajowa została rozwiązana. Zanker był blisko osiągnięcia swojego celu – przeżycia wojny. Ale sytuacja znów się skomplikowała. Nie mógł przyznać się przed Sowietami, że jest Niemcem. Nie najlepszym posunięciem było też przyznanie się do działalność w AK.
Ostatnie zdjęcie dawnego oddziału "Jędrusiów", wówczas już 4 kompanii 2 batalionu 2 Pułku Piechoty Legionów Armii Krajowej, wykonane przed rozwiązaniem oddziału w Lasach Siekierzyńskich (źródło: Narodowe Archiwum Cyfrowe, domena publiczna).
Ostatnie zdjęcie dawnego oddziału „Jędrusiów”, wówczas już 4 kompanii 2 batalionu 2 Pułku Piechoty Legionów Armii Krajowej, wykonane przed rozwiązaniem oddziału w Lasach Siekierzyńskich (źródło: domena publiczna).

Rosyjski szpieg, niemiecki szpieg

Za namową kolegów partyzantów udawał Anglika. Mówił, że pochodzi z Cardiff i jego samolot został zestrzelony. Rosjanie oddali mu więc przysługę i zawieźli do Częstochowy, gdzie przebywali angielscy jeńcy. Tam poproszono go, by wymienił stacje na linii kolejowej Londyn-Cardiff. Manfred nie odpowiedział. Anglicy uznali go za rosyjskiego szpiega i zabrali razem ze swoimi jeńcami do ambasady Wielkiej Brytanii w Moskwie. Tam opowiedział swoją wojenną historię, w którą nikt nie uwierzył.
Trafił do owianego złą sławą więzienia NKWD na Łubiance. Po latach wspominał, że nie było tam tak źle: każdy miał swoje łóżko i pościel. Dawali jeść i nie bili. Ale zagrożenie było jednak wielkie – Rosjanie podejrzewali, że Zanker to szpieg. Tłumaczył, że jest Niemcem z Budziszyna. Udało się to potwierdzić, gdy Armia Czerwona weszła do jego rodzinnego miasta.

Może i nie szpion, ale socjalnoopasnyj (element podejrzany) – zawyrokowali Sowieci – a więc pięć lat łagru na Syberii. Jak wspomina Maciej A. Zarębski, autor książki „Z wizytą u Mafreda”, mogło być gorzej. Szkodliwy element polityczny, szpiegostwo, terror – przy takich zarzutach, kara śmierci murowana.

Siedem lat Sybiru za worek ziemniaków

Manfred trafił w okolice Nowosybirska. Po trzech latach odbywania kary ukradł worek ziemniaków, gdy wracał z pracy w polu. Strażnicy zazwyczaj przymykali na to oko. Ale tego dnia zarządzono kontrolę. Odebrano Manfredowi zdobycz i zasądzono nową karę – rok za każdy ukradziony kilogram. W worku było siedem kilogramów…
Łubianka - obecna siedziba FSB, niegdyś KGB i NKWD w Moskwie. W podziemiach tego budynku zamordowano wielu więźniów politycznych, w tym licznych Polaków. Tu przetrzymywano też podejrzanego o szpiegostwo Manfreda Zankera (źródło: domena publiczna).
Łubianka – obecna siedziba FSB, niegdyś KGB i NKWD w Moskwie. W podziemiach tego budynku zamordowano wielu więźniów politycznych, w tym licznych Polaków. Tu przetrzymywano też podejrzanego o szpiegostwo Manfreda Zankera (źródło: domena publiczna).
Wówczas zapowiadało się, że nie opuści Syberii przed 1957 rokiem. Jednak zwolniono go z łagru w 1953 roku, po śmierci Stalina. Wrócił do rodzinnego domu w Budziszynie, gdzie czekała na niego matka. Ojciec powiesił się w 1945 roku po kapitulacji Niemiec.

Wesoły dziwak Manfred Zanker

Po wojnie Manfred Zanker studiował slawistykę w Berlinie. Został tłumaczem przysięgłym języka rosyjskiego. Języka, którego nauczył się dobrze podczas ośmiu lat spędzonych na Syberii. Przekładał dla Willy’ego Brandta, kanclerza RFN.
Gdyby Oswin Zanker otrzymał takie zdjęcie od syna, pewnie pękł by z dumy. Manfred jednak nie podzielał zachwytu ojca Hitlerem. Na fotografii: niemiecki żołnierz Hans Hoff siedzi na zdobycznym radzieckim czołgu (źródło: Narodowe Archiwum Cyfrowe, domena publiczna).
Gdyby Oswin Zanker otrzymał takie zdjęcie od syna, pewnie pękł by z dumy. Manfred jednak nie podzielał zachwytu ojca Hitlerem. Na fotografii: niemiecki żołnierz Hans Hoff siedzi na zdobycznym radzieckim czołgu (źródło: domena publiczna).
W latach 90. odnowił kontakty z kolegami z lasu. Przyjeżdżał do Polski na spotkania „Jędrusiów”. Szczególnie upodobał sobie sanatorium w Busku-Zdroju, miejscu poleconym przez „Babinicza”. Miał tam opłacony pokój na cały rok, przyjeżdżał bez zapowiedzi i znikał, kiedy chciał. Wśród polskich znajomych uchodził za sympatycznego dziwaka.
Nosił długą brodę jak święty Mikołaj, albo golił ją i zapuszczał wąsy. Farbował sięgające ramion włosy albo golił głowę na zero. Nie przestrzegał pór posiłków, jadł, gdy zgłodniał. Wysyłał paczki z Niemiec – czekolady, figurki porcelanowe, wycinki z gazet – cokolwiek miał akurat pod ręką. Mówił mieszanką polskiego i rosyjskiego. Pięćdziesiąt lat po partyzantce nadal miał nadzieję, że opanuje polski perfekcyjnie – tak jak rosyjski. Zmarł 16 września 2007 roku w Berlinie.


niedziela, 7 kwietnia 2019

Miejsca przyprawiające o gęsią skórkę

Są miejsca, w których w niewytłumaczony sposób jeżą się nam włosy na głowie, a serce zaczyna szybciej bić. Czujemy się obserwowani, a obejrzane dotąd horrory zdają się wybijać w myślach na pierwszy plan i złowieszczo się uśmiechać.

Helltown


Helltown to potoczna nazwa północnej części regionu Summit County w stanie Ohio. Formalnie używa się nazwy Boston (nie mylić z miastem Boston w Massachusetts). Wioska opustoszała, kiedy Służba Parków Narodowych (National Park Service) wykupiła większość posiadłości z zamiarem wyburzenia domów i zagospodarowania terenu pod park narodowy. Jednak plany nie zostały zrealizowane do końca. Z czasem zaczęły narastać wokół tego miejsca legendy. Już sama podróż w owo skryte w leśnej głuszy miejsce, nawet kiedy mieszkali tam ludzie, mogła przyprawić o gęsią skórkę. Nie wspominając już o czasach późniejszych, kiedy na miejscu napotykało się opuszczone domy, stojące obok zgliszczy innych budynków (strażacy z pobliskiej jednostki urządzali tu sobie ćwiczenia).

Na wyobraźnię dodatkowo wpływają wspomniane legendy, którymi owiane jest to miejsce. Czy są to tylko wymysły okolicznej gawiedzi, czy kryje się za nimi ziarenko prawdy - tego nie wie nikt. Droga, która wiedzie do tego miejsca, nagle się urywa. Jeśli będziesz tu zbyt długo stał, to, według entuzjastów opowieści o duchach, wpadniesz w łapy niekończącej się parady najróżniejszych osobistości. Sataniści, członkowie Ku Klux Klan, uciekinier z psychiatryka, olbrzymi wąż, a nawet mutanty, powstałe w wyniku kontaktu z chemikaliami składowanymi w okolicy - opcji jest wiele. Jeśli zaś zejdziesz z drogi i wejdziesz w las, natrafisz na cmentarz z duchem, złodziejami okradającymi groby i - najciekawsza opcja - przemieszczającym się drzewem. Jakkolwiek dziwne nie byłyby te historie, na pewno nie jest to wymarzone miejsce na miesiąc miodowy.

Humberstone i LaNoria


Humberstone i LaNoria to dwa górnicze miasteczka w Chile. W 1872 r. zaczęto tu wydobywać saletrę i interes zaczął się nieźle kręcić. Inna sprawa, że górników traktowano tu praktycznie na równi z niewolnikami. Nic jednak nie trwa wiecznie. Kilka mocnych ciosów (w tym Wielki Kryzys) odbiło się negatywnie na całym biznesie, co doprowadziło w końcu do jego upadku w 1958 r. Miasteczka opuszczono dwa lata później.

Jak można się domyślić, wokół tych miejsc również zaczęły narastać legendy. Mówi się, że nocą przechadzają się po nich umarli z pobliskiego cmentarza, a na zdjęciach z Humberstone pojawiają się czasami dziwne sylwetki postaci. Okoliczni mieszkańcy są na tyle przerażeni, że wolą trzymać się od tego wszystkiego z daleka. Dawni rezydenci opuszczonych miasteczek widywani są na swoich miejscach pracy. Słyszano też nocą odgłosy dzieci, bawiących się w pobliżu. Cmentarz LaNorii, pomijając już to, czy faktycznie pochowani na nim ludzie wychodzą nocą z ziemi, zawiera odsłonięte groby z widocznymi szczątkami ludzkimi. Sprawka duchów, czy złodziei? Ciężko orzec, co gorsze.

Droga Shades of Death


Droga Shades of Death (dosł. Cienie Śmierci) znajduje się w stanie New Jersey, ciągnąc się przez jakieś 11 km po zwyczajnym odludziu. Jadąc nią ciężko dociec, czemu ma taką nazwę (Shades of Death to nazwa oficjalna, a nie wymysł okolicznych mieszkańców). Oryginalne pochodzenie tej nazwy zagubiło się gdzieś w czasie, ale teorii powstało wiele. Jedni mówią o mordercy, który czyhał tu na podróżnych. Inni dodają do tego wątek okolicznych mieszkańców, którzy chcieli mordercę złapać, a sami stali się jego ofiarami. W ramach ostrzeżenia zostali powieszeni wzdłuż drogi. Kolejni łączą to miejsce z trzema morderstwami, jakie miały tu miejsce w latach 20. i 30. ubiegłego wieku. W pierwszym z nich ktoś pobił na śmierć drugą osobę łyżką do zdejmowania opon. Drugie morderstwo to przypadek kobiety, która zabiła swojego męża, odrąbując mu głowę i zakopując ją wraz z ciałem po przeciwnych stronach drogi. W trzecim przypadku ofiarą był niejaki Bill Cummins, którego zastrzelono i zakopano nieopodal. Kolejna teoria dotyczy serii śmiertelnych wypadków drogowych. Można też zasłyszeć historię o krwiożerczych dzikich kotach z pobliskich bagien. Najbardziej prawdopodobne wytłumaczenie nawiązuje jednak do plagi komarów, roznoszących każdego roku malarię. Teorię tę podpiera fakt, że w 1884 r. osuszono większość znajdujących się w pobliżu bagien.

Zostawiając już samo pochodzenie nazwy za sobą, skupmy się innych rzeczach, które mogą tu przerażać. Oprócz bagien znajduje się w pobliżu jezioro bez nazwy, potocznie określane jako Jezioro Duchów. Wszystko za sprawą świetlistych zjaw, które nawiedzają to miejsce. Niebo jest tu ponoć zadziwiająco jasne niezależnie od tego, o której w nocy tu zawitamy. Czyżby ofiary wspomnianego mordercy? Najczęściej manifestują się w okolicy opuszczonej chatki przy jeziorze. Jakby tego było mało, urywa się tu dróżka spowita zwykle mgłą. Opowiadano, że idąc nią, ma się wrażenie, jakby podążało za nami jasne światło.

Pewnego dnia w 1990 r. grupka ciekawskich znalazła w lesie przy drodze setki rozrzuconych zdjęć uchwyconych polaroidem. Przekazano część z nich magazynowi Weird NJ, który kilka opublikował. Większość dziwnych zdjęć ukazywała telewizor ze zmieniającymi się kanałami, na pozostałych zaś, mocno rozmazanych, dało się zauważyć sylwetki kobiety lub kobiet, leżących na metalowym obiekcie. Wkrótce po tym, jak policja rozpoczęła śledztwo, zdjęcia tajemniczo zniknęły.

Muzeum Ludobójstwa Tuol Sleng


Dawna szkoła średnia, zmieniona w 1975 r. przez Czerwonych Khmerów w niesławne Więzienie Bezpieczeństwa 21 (S-21). Tuol Sleng oznacza w języku Khmerów "Wzgórze Zatrutych Drzew" lub "Wzgórze Strychniny". Miejsce to używane było jako baza do przesłuchań, tortur i egzekucji więźniów. Większość pojmanych ludzi stanowili byli wojskowi i przedstawiciele reżimu Lon Nola. Liderzy Czerwonych Khmerów popadli jednak w taką manię prześladowczą, że spiskowców zaczęli szukać między sobą. Więźniowie byli torturowani i zmuszani do wydawania swoich bliskich, którzy również trafiali na tortury i w końcu byli zabijani.

Szacuje się, że w Tuol Sleng zabito nawet 17 000 ludzi. Nietrudno się domyślić, że jakiekolwiek dziwne zjawiska w obrębie tego miejsca wiązane są z duchami zamordowanych. Być może coś w tym jest, zważywszy na skalę cierpienia, jakiego świadkiem były ściany dzisiejszego muzeum. Podaje się, że z całego tego piekła na ziemi uszło z życiem jedynie 12 ludzi.

Na koniec lista "10 przykazań", czyli reguł, wg których postępować miał każdy więzień. Niedoskonała gramatyka jest wynikiem niewłaściwego tłumaczenia z khmerskiego na angielski:

1. Musisz odpowiadać zgodnie z moimi pytaniami. Nie odwracaj ich.
2. Nie próbuj ukrywać faktów wymówkami to i tamto, masz jasno zabronione sprzeczać się ze mną.
3. Nie bądź głupcem bo jesteś typkiem, który śmiał stać na przeszkodzie rewolucji.
4. Musisz natychmiast odpowiadać na moje pytania bez marnowania czasu na namyślanie się.
5. Nie mów mi ani o swoich niemoralnościach ani o istocie rewolucji.
6. Podczas chłosty lub porażania prądem nie możesz krzyczeć.
7. Nie rób nic, siedź w miejscu i czekaj na moje rozkazy. Jeśli nie ma żadnych rozkazów bądź cicho. Kiedy każę ci coś zrobić masz to zrobić od razu, bez protestów.
8. Nie wymawiaj się Kampuchea Krom w celu ukrycia sekretu lub zdrajcy.
9. Jeśli nie przestrzegasz wszystkich powyższych reguł dostaniesz wiele, wiele batów przewodem elektrycznym.
10. Jeśli sprzeciwiasz się któremukolwiek z punktów moich regulacji dostaniesz dziesięć batów lub pięć porażeń prądem.

Katakumby pod Paryżem


Historia ciągnących się w nieskończoność tuneli pod Paryżem sięga jeszcze czasów Cesarstwa Rzymskiego, kiedy znajdowały się tu kamieniołomy. Przemijały kolejne pokolenia, a labirynty znikały stopniowo pod rozwijającym się miastem.

Nikt szczególnie nie zajmuje się tym miejscem - jest to zbyt niebezpieczne. I nie chodzi już nawet o to, że niektórzy widzą w nim siedlisko zła wszelakiego, w którym mieszkają potwory, a duchy strzegą przejścia do Hadesu. Chodzi o coś bardziej przyziemnego (nomen omen). Tunele mają łącznie prawie 600 km długości, a większość z nich nie jest oznaczona na mapach. Mówienie, że łatwo się tu zgubić, to małe nieporozumienie. W tym labiryncie praktycznie nie da się NIE zgubić. Tunele zaczynają się 20 m pod powierzchnią ziemi - stąd czeka nas już tylko droga w dół. Niektóre przejścia są zalane, inne z kolei tak ciasne, że ciężko się przez nie przeczołgać. Znaleźć można głębokie na kilkanaście metrów dziury, z których drugiego wyjścia nie ma. Dźwięk rozchodzi się fatalnie, więc nie usłyszy się osoby wołającej o pomoc, nawet jeśli znajduje się dość blisko. Są miejsca, w których natknąć można się na tysiące ludzkich kości - pozostałość po czasach, kiedy cmentarze były przepełnione. Gdzieniegdzie można natknąć się na rysunki na ścianach. Nikt nie wie, kiedy powstały. Jeśli ktoś ma klaustrofobię, to tego miejsca będzie unikał jak ognia. Jeśli nie ma, to po wizycie w tych tunelach zapewne się jej nabawi. Zwiedzać można je jednak w bardzo ograniczonym zakresie. Eksploracja na własną rękę jest surowo zabroniona i karana wysokimi grzywnami.

Źródło: http://listverse.com

środa, 3 kwietnia 2019

Katastrofa w Rotundzie

Nic nie zapowiadało tragedii, śmierć przyszła w ułamku sekundy, zupełnie niespodziewanie.
rotunda_NAC_04

15 lutego 1979, południe, samo centrum Warszawy. Za pół godziny pierwsza zmiana wielu zakładów kończy pracę, więc chodniki zaczynają wypełniać się tymi, którzy śpieszą, by zdążyć na swoją – drugą – zmianę. Skrzyżowanie Marszałkowskiej i Alej Jerozolimskich jest największym węzłem przesiadkowym w centrum stolicy, a stojąca u zbiegu tych ulic nowoczesna warszawska Rotunda z mieszczącym się w jej wnętrzu bankiem PKO, przyciąga swoim dogodnym położeniem wielu warszawiaków. Ludzie wpłacają i wypłacają, obsługę prowadzi 170 osób, a przy kasach i w kolejkach znajduje się 300 klientów. Wskazówki zegarów zaznaczają leniwie kręgi na tarczach i odmierzają odstane w sznureczku minuty. Jest 12:37.

Czas staje w miejscu

Następuje to, czego nikt nie mógł się spodziewać w tym zwykłym dniu: na podziemnym poziomie Rotundy dochodzi do potężnej eksplozji. Temperatura wybuchu sięga 1700°C, a jego siła jest tak wielka, że na ułamek sekundy unosi w górę stropy wraz z klientami i obsługą, by w kolejnym ułamku wszystko zaczęło walić się i opadać. Znajdujące się w budynku kondygnacje zapadają się miażdżąc i raniąc niemal pół tysiąca osób, wiele z nich zostaje uwięzionych w rumowisku.

Fala uderzeniowa sięga także pobliskich budynków, z ich okien wylatują szyby – najwięcej ze stojącego obok wysokiego biurowca. Deszcz tłuczonego szkła spada na oszołomionych przechodniów i tnie bez litości, zagłębiając się w ich ubrania, skórę i tkanki. Rany cięte są o tyle okrutne, że wywołują bardzo ciężkie do opanowania krwotoki, bardzo obfite krwotoki. Śnieg zaczyna barwić się na czerwono, gdy w powietrzu unoszą się pył, bankowe papiery i pieniądze.

rotunda_powybuchu

Zegar ruszył

W powietrzu zaczynają wibrować krzyki bólu i wołania o pomoc. Część przechodniów, nie zważając na zagrożenia, rusza na pomoc. Starają się wyciągnąć z gruzowiska jak najwięcej osób. Czas ucieka. Ktoś dzwoni po pogotowie.

Dyspozytorka z pobliskiego szpitala nie wysyła karetki „do wypadku”, zarządza ją „do wyjazdu”. Załoga w takim przypadku nie śpieszy się bardzo, więc jest krótka chwila na wymianę informacji z dyspozytorką, „Albo to jest jakiś kawał, albo Rotunda wybuchła – w kierunku doktor Julii Borkowskiej-Gomez pada niepewne zdanie. – Niech pani pojedzie, się zorientuje”. Jej załoga pojawia się na miejscu katastrofy już parę minut później.

rotunda_NAC_02

Oczom pani Julii ukazuje się tłum zakrwawionych, biegających i krzyczących ludzi. Na szkielecie popularnej Rotundy wiszą tylko strzępki, a z jej wnętrza wynoszeni są kolejni ranni i zabici. W śniegu na chodnikach leżą ranni i zabici. Po szybkim zlustrowaniu sytuacji rzuciła się do karetki i poprosiła o wsparcie wszystkich załóg z Warszawy. W tej chwili to ona dowodziła akcją ratowniczą i większość rannych zadysponowała do pobliskiego szpitala na ul. Lindleya. Pracownicy szpitala wspominają po latach, że nawet teren przed szpitalem skąpany był w czerwieni, a wszystko przypominało bardziej sceny z filmów czy obraz planu zdjęciowego niż rzeczy, z którymi mogli kiedykolwiek w życiu się spotkać.

Świadkowie zdarzenia wspominają, że widok zgliszczy był makabryczny, z gruzowiska wyzierały elementy konstrukcji, wyposażenia, meble, ludzie ranni, zabici, a w tym rozczłonkowane ciała, poodrywane kończyny.

Piętnaście minut po katastrofie na miejsce zjeżdżają kolejne załogi ratowników, pojawia się także milicja i wojsko. Akcja trwa, pod gruzami mogą znajdować się setki osób. Do pomocy ściągnięto dźwigi.

Ostatnia ranna zostaje wydobyta kilka godzin po wybuchu, ale ratownicy wciąż przeszukują rumowisko. Przejrzenie całości zajmuje im tydzień.

rotunda_archiwum_rp

Czas minął

Ten dzień zapisał się czarną i najbardziej krwawą kartą w powojennej historii miasta, a godzina 12:37 zapadła w pamięć setkom, jeśli nie tysiącom osób.

Jeszcze tego samego dnia w mediach pojawiają się doniesienia o tragicznych wydarzeniach w Rotundzie, Warszawiacy tłumnie gromadzą się w stacjach krwiodawstwa, około 2000 osób oddaje honorowo krew.

Według oficjalnych danych w Rotundzie doszło do wybuchu gazu, a w katastrofie zginęło aż 49 osób, choć przy tym, co na miejscu zobaczyli świadkowie, można uznać, że śmierć była tego dnia i tak łaskawa. Dziś wiemy, że w kolejnych godzinach i dniach na szpitalnych łóżkach umierały kolejne ofiary tej katastrofy.

rotunda_NAC_01

Rotunda zostaje odbudowana jeszcze w tym samym roku.

Przyczyny i wątpliwości

Sprawa do dziś wzbudza wątpliwości, a przebieg wydarzenia sprzyja powstawaniu wielu dodatkowych teorii związanych z przyczynami wybuchu. Przede wszystkim chodzi o to, że w Rotundzie nie było żadnej instalacji gazowej, jak więc mogło dojść do wybuchu gazu ziemnego?

O tym dowiadujemy się z raportu Wojskowej Akademii Technicznej. Mówi on, że doszło do uszkodzenia zaworu znajdującego się w podziemiach w pobliżu Rotundy. Gaz ulatniał się, ale nie mogąc ulotnić się przez zmarznięty z wierzchu grunt, przemieszczał się powoli w niższych warstwach ziemi. Ziemia zadziałała jak filtr i zatrzymała nawaniacz stosowany w tym gazie. W efekcie bezwonny gaz dostawał się do pomieszczeń archiwum pod Rotundą i stamtąd rozprzestrzenił się po całej dolnej kondygnacji. Zapłon miał być spowodowany niedopałkiem bądź iskrą z przełącznika w instalacji elektrycznej. Specjaliści znaleźli wadliwy zawór i dotarli nawet do pracownika, który go montował. Przyznał, że gwinty były zapiaszczone, więc docisnął zawór na siłę, co mogło spowodować jego osłabienie.

W toku śledztwa wykluczono możliwość użycia materiałów wybuchowych.

W bardzo tajemniczych okolicznościach udało się uniknąć śmierci jednej z kobiet znajdujących się w okolicy. Opowiada, że chciała wejść do Rotundy, ale została zatrzymana w drzwiach przez nieznaną sobie kobietę, która krzyczała do niej „uciekaj, uciekaj, ratuj życie”. Nieznajoma zagrodziła jej kilka razy drogę w drzwiach, więc kobieta po prostu odeszła w stronę pobliskiego pasażu, a po przejściu 30-40 metrów usłyszała huk wybuchu. Mówi, że w kolejnych dniach w jej prywatnym mieszkaniu odwiedzali ją milicjanci, którzy wymusili na niej, by nigdy i nikomu nie powtarzała tego, co się wydarzyło w ostatnich minutach przed katastrofą.

Kolejną nieścisłością jest to, że nie sporządzono raportów na temat położenia w rumowisku rannych i zabitych. Te informacje miałyby pomóc w ustaleniu epicentrum wybuchu.

Przez wiele lat istniała także teoria, że w rzeczywistości w Rotundzie zginęło o wiele więcej osób, a licznik zabitych celowo zatrzymał się przed liczbą 50, tak, by do oceny katastrofy nie trzeba było dopuścić zagranicznych inspektorów i komisji. Nie do końca wiadomo skąd takie przekonanie, nie udało się potwierdzić, żeby takie międzynarodowe konwencje rzeczywiście istniały.

Kolejną zagadką jest to, co stało się z pieniędzmi z Rotundy. Wiemy z relacji świadków, że wiele osób zbierało znajdujące się w miejscu wypadku pieniądze. Napychali sobie nimi całe torby. Główny sejf raczej nie powinien ucierpieć na skutek wypadku, jednak po dziś dzień bank PKO nie wydał oficjalnego komunikatu na temat ilości utraconych w tej katastrofie pieniędzy. Wiemy tylko, że bank nie obciążył stratami klientów, których pieniądze znajdowały się wtedy w placówce.

Tajny raport

Po wydarzeniach powstaje też dodatkowy raport dla najwyższych dygnitarzy, który odnajduje się po latach w dokumentacji przechowywanej w IPN.
„Z raportu wynika, że katastrofę spowodowały nie tylko nieszczęśliwy splot zdarzeń i zima stulecia. Winna była władza. Do katastrofy nie doszłoby, gdyby nie bałagan i zaniedbania. Trzy lata wcześniej z powodu migracji gazu podobna eksplozja miała miejsce w Gdańsku. Zginęło 17 osób, ale nikt nie wyciągnął z tego wniosków” - dr Antoni Dudek, IPN


Mimo wszystko nikt nie zostaje pociągnięty do odpowiedzialności.

rotunda dzis 
Źródło: http://historia.org.pl/2014/02/15/35-rocznica-katastrofy-w-rotundzie-pko-w-warszawie/